zuza36
EBooki
saga zmierzch
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Komentarze i opinie (0)
Transkrypt (25z dostępnych 443 stron)
Stephenie MeyerPrzed świtem(Breaking Dawn)Przełożyła Joanna UrbanDedykuję tę książkę mojej agentce ninja,Jodi Reamer. Dziękuję Ci, że trzymałaś mniez dala od krawędzi przepaści.Dziękuję także mojemu ulubionemuzespołowi, o bardzo adekwatnej nazwie Muse,za inspirację, której starczyło na całą sagę.KSIĘGA PIERWSZA***BELLAOkres dzieciństwa nie trwa od momentu narodzin do chwili osiągnięcia pewnego wieku. Niejest tak, że dziecko dorasta i odkłada na bok swoje dziecięce sprawy. Dzieciństwo to królestwo, wktórym nikt nie umiera.Edna St. Vincent Millay(1892-1950), poetka amerykańska
PrologOtarłam się już o śmierć tyle razy, że dawno już wyrobiłam normę przeciętnego śmiertelnika –do czegoś takiego jednak trudno się przyzwyczaić.Nie mogłam przywyknąć do tego uczucia, ale z drugiej strony, być może zaczynałam oswajaćsię z myślą, że podobne sytuacje są w moim przypadku nieuniknione. Chyba rzeczywiścieprzyciągałam je jak magnes. Wymykałam się śmierci, ale ta, uparcie, zawsze po mnie wracała.I znowu wróciła. Tyle że, tym razem, wybrała sobie zaskakująco odmiennego wysłannika.Do tej pory wszystko było proste. Bałam się, to próbowałam uciec. Nienawidziłam, topróbowałam walczyć. Moje reakcje nie były skomplikowane, bo i zabójcy, z którymi miałam doczynienia, podpadali tylko pod jedną kategorię – wszyscy bez wyjątku byli potworami, wszyscybyli moimi wrogami.A teraz... Prawda jest taka, że kiedy kocha się tego, kto chce cię zabić, brakuje wyboru. Comogłam zrobić? Jak mogłam uciec, jak mogłam walczyć, skoro zadałabym wtedy ukochanej osobieból? Skoro nie chciała ode mnie nic innego prócz mojego życia, jak mogłam jej go nie ofiarować?Przecież tak bardzo kochałam...
1ZaręczeniNikt się na ciebie nie gapi. Naprawdę. Nikt się na ciebie nie gapi. Nikt nie zwraca na ciebienajmniejszej uwagi.Ech, byłam tak beznadziejna w kłamaniu, że nie umiałam przekonać samej siebie. Musiałamsprawdzić.W miasteczku Forks w stanie Waszyngton były tylko trzy skrzyżowania ze światłami, alestałam właśnie na jednym z nich. Najpierw zerknęłam w prawo, na minivana na sąsiednim pasie.Pani Weber wykręcała tułów do tego stopnia, że siedziała praktycznie przodem do mnie. Ażdrgnęłam, bo okazało się, że świdrowała mnie wzrokiem. Ku mojemu zdziwieniu, ani nie odwróciłagłowy, ani nawet się nie zawstydziła. Hm... Gapienie się na kogoś było oznaką złych manier,prawda, czy coś mnie ominęło? A może stanowiłam jakiś wyjątek?A potem przypomniałam sobie, że szyby mojego auta były tak mocno przyciemniane, żekobieta mogła nie wiedzieć, że to ja, a co dopiero, że ją przyłapałam. Usiłowałam pocieszyć sięmyślą, że to nie we mnie się tak wpatruje, tylko po prostu w mój samochód.Mój nieszczęsny nowy samochód...Zerknęłam w lewo i z moich ust wyrwał się jęk. Dwóch pieszych stało na skraju chodnika przypasach, rezygnując z możliwości przejścia na drugą stronę. Za nimi, przez okno swojego sklepiku zpamiątkami wyglądał pan Marshall. Cóż, przynajmniej nie miał nosa przyklejonego do szyby.Jeszcze nie.Światło zmieniło się na zielone, więc chcąc im wszystkim jak najszybciej zejść z oczu,odruchowo (i bezmyślnie) wcisnęłam z całej siły pedał gazu, tak jak wcześniej robiłam z mojąsędziwą furgonetką, która inaczej po prostu nie ruszyłaby z miejsca.Silnik zawarczał jak polująca pantera. Auto wyskoczyło do przodu tak błyskawicznie, że ażwcisnęło mnie w siedzenie z czarnej skóry, a żołądek przywarł mi na moment do kręgosłupa.– Ach! – znowu mimowolnie jęknęłam. Wymacałam hamulec. Na szczęście, tym razem niestraciłam głowy i potraktowałam go jak najdelikatniej. Samochód i tak momentalnie stanął.Nie odważyłam się rozejrzeć, żeby sprawdzić reakcję czwórki obserwatorów. Jeśli mieliwcześniej jakieś wątpliwości, kto siedział za kierownicą, właśnie się ich pozbyli. Czubkiem butapopchnęłam gaz o pół milimetra i nareszcie opuściłam feralne skrzyżowanie.Zmierzałam do pobliskiej stacji benzynowej. Gdyby nie to, że jeździłam już na oparach, nigdynie pokazałabym się w centrum. Odmawiałam sobie ostatnio bardzo wielu rzeczy, żyjąc bezulubionych słodyczy i nowej pary sznurowadeł – byle tylko unikać ludzi.Spiesząc się szaleńczo, jakbym brała udział w jakimś wyścigu, w kilka sekund otworzyłamklapkę wlewu paliwa, odkręciłam korek, wsunęłam kartę do czytnika i wetknęłam dyszę w otwór.Tylko na tempo tankowania nie miałam wpływu. Cyferki na dystrybutorze zmieniały się takpowoli, jakby chciały mnie rozdrażnić.Słońce zniknęło za chmurami – mżyło, jak zwykle – ale i tak miałam wrażenie, że spada namnie snop światła, a owo światło skupia uwagę wszystkich wokół na pierścionku na mojej lewejdłoni. W takich chwilach, kiedy czułam na plecach zaciekawione spojrzenia, wydawało mi się, że
mój pierścionek pulsuje niczym neon: „Hej, hej! Tu jestem! Popatrzcie na mnie!”Wiedziałam, że to głupie tak się tym wszystkim przejmować. Czy naprawdę było to takieważne, co kto myślał o moich zaręczynach? O moim nowym samochodzie? O lśniącej czarnejkarcie kredytowej w tylnej kieszeni spodni, która paliła niczym rozgrzane do białości żelazo? Alboo tym, że w tajemniczy sposób dostałam się na jedną z najlepszych uczelni w kraju?– Niech sobie myślą, co chcą – mruknęłam pod nosem.– Przepraszam... – usłyszałam za sobą męski głos. Odwróciłam się i zaraz tego pożałowałam.Przy zaparkowanej obok nowoczesnej terenówce z nowiutkimi kajakami na dachu stało dwóchmężczyzn. Żaden z nich nie patrzył w moją stronę – obaj gapili się na mój wóz.Osobiście zupełnie mnie nie ruszał, no ale ja byłam osobą dumną z tego, że rozpoznaję znaczkitoyoty, forda i chewoleta. Moje auto, owszem, było czarne, lśniące i piękne, ale jak dla mnie, nadalpozostawało tylko autem.– Przepraszamy, że zawracamy głowę, ale jaki to model? – zapytał jeden z mężczyzn.– No, mercedes, prawda?– Tak, oczywiście – odparł grzecznie mój rozmówca, chociaż jego kolega wzniósł oczy kuniebu. – Tyle to wiemy. Ale... to chyba mercedes guardian, prawda?Wymówił tę nazwę niemalże z czcią. Pomyślałam sobie, że pewnie łatwo znalazłby wspólnyjęzyk z Edwardem (z moim narzeczonym Edwardem – nie było co się tego wypierać, nie na kilkadni przed ślubem).– Ponoć nie są jeszcze dostępne w Europie – ciągnął mężczyzna – a co dopiero tutaj.Powtórnie przejechał wzrokiem po karoserii. Jak dla mnie, auto nie różniło się zbytnio odinnych sedanów mercedesa, ale co ja tam wiedziałam. Zresztą, co innego chodziło mi właśnie pogłowie – wspomniawszy Edwarda, znowu zaczęłam zastanawiać się nad tym, jaki jest właściwiemój stosunek do takich słów jak „narzeczony”, „ślub”, „mąż” i tym podobne.Trudno mi było sobie to poukładać.Wychowano mnie tak, że krzywiłam się na samą myśl o bukietach i białych sukniach z bufami,ale nie to było najgorsze. Dużo bardziej męczyłam się, próbując połączyć swoją koncepcję „męża”– osoby, w moim przekonaniu, statecznej, szanowanej i nudnej – ze swoją koncepcją „Edwarda”.Równie dobrze mogłabym usiłować wyobrazić sobie archanioła jako księgowego! Edward wedługmnie za nic nie pasował do tak przyziemnej roli.Jak zwykle, gdy w grę wchodził mój ukochany, zapomniałam o bożym świecie. Nieznajomy odterenówki musiał głośno odchrząknąć, żeby sprowadzić mnie z powrotem na ziemię – nadaloczekiwał ode mnie jakichś dodatkowych informacji na temat samochodu.– Ja tam nic nie wiem – przyznałam szczerze.– Mogę sobie zrobić z nim zdjęcie?Potrzebowałam trochę czasu, żeby zrozumieć, o co mu chodzi.– Chce pan sobie zrobić zdjęcie z moim autem? – powtórzyłam.– Inaczej nikt mi nie uwierzy, że coś takiego widziałem. Muszę mieć jakiś dowód.– Proszę bardzo. Nie ma sprawy.Szybko odwiesiłam dyszę na miejsce i wsiadłam do środka, żeby nie znaleźć się w kadrze,tymczasem miłośnik motoryzacji wydobył z plecaka imponujący rozmiarami aparat jak dlazawodowcy, wręczył go koledze i stanął przy masce. Po chwili zamienili się miejscami, a jeszcze
później przenieśli się kawałek dalej, żeby zrobić kilka zdjęć od tyłu.– Jak ja tęsknię za moją furgonetką – pożaliłam się sama sobie. Że też akurat musiała wyzionąćducha zaledwie kilka tygodni po tym, jak zgodziliśmy się z Edwardem, że każde z nas pójdzie najakiś kompromis, z czego ja będę musiała, między innymi, pozwolić kupić sobie nowy samochód,kiedy mój stary nie będzie się już nadawał do użytku. Czy to aby na pewno był zbieg okoliczności?Edward twierdził, że w awarii furgonetki nie było nic dziwnego – że był to „zgon z przyczynnaturalnych” – służyła w końcu ludziom kilkadziesiąt lat. Taka była jego wersja. A ja, niestety, niemiałam możliwości jej zweryfikować, bo mój ulubiony mechanik...Nie, nie, tego tematu nie zamierzałam teraz roztrząsać. Zamiast tego wsłuchałam się wdochodzące z zewnątrz głosy obu mężczyzn.– Widziałem w necie filmik, na którym potraktowali go miotaczem ognia, i nawet lakier mu sięnie zaczął łuszczyć.– Jasne, że nie. Po tym cudeńku to czołg można by przetoczyć i nic. Tutaj to na takie modelenie ma wzięcia. To jest auto dla bliskowschodnich dyplomatów, handlarzy bronią i baronównarkotykowych. To dla nich projektuje się takie fortece.– No to kim ona jest, jak sądzisz? – spytał ciszej ten, co przedtem wywracał oczami.Skuliłam się, czerwieniejąc.– Cii – nakazał mu mój niedawny rozmówca. – Cholera ją wie. Nie mam pojęcia, na co tukomu szyby odporne na pociski i dwie tony żelastwa na sam pancerz. Może wybiera się nim wjakieś bardziej niebezpieczne rejony świata?Pancerz? Świetnie. W dodatku dwutonowy. I te szyby! Odporne na co? Na pociski? To już„zwykłe” kuloodporne nie wystarczały?Cóż, wszystko to składało się w logiczną całość – dla kogoś obdarzonego, nazwijmy to,„specyficznym” poczuciem humoru.Dobrze wiedziałam, że Edward niecnie wykorzysta naszą umowę i ufunduje mi coś tak bardzoekstrawaganckiego, że nigdy niczym nie będę mu w stanie tego wynagrodzić. Coś, przez co będęczuła się zażenowana. Coś, przez co wszyscy będą się za mną oglądać. Jeśli się czegoś niespodziewałam, to tylko tego, że przyjdzie mu zastąpić moją furgonetkę tak szybko. No i kiedy jużzgodziłam się, że mój stary wóz nadaje się tylko do muzeum, nawet w najczarniejszychscenariuszach nie przewidywałam, że nowe samochody będą dwa.Samochód „przedślubny” i samochód „poślubny” – tak mi to wyjaśnił, kiedy poirytowanazarzuciłam mu, że przesadza.Tak, mercedes był „tylko na razie” – ot, takie autko zastępcze. Edward powiedział, że gowypożyczył i że zwróci zaraz po weselu. Nie mogłam zrozumieć, po co tak komplikował sobieżycie. Uświadomili mi to dopiero dwaj nieznajomi na stacji benzynowej.Ha, ha. Czyli byłam aż tak wielkim pechowcem, że zdaniem Edwarda, potrzebowałampancernego auta, żeby nie naruszyć swojej kruchej ludzkiej powłoki? Świetny dowcip. On i braciamusieli mieć ze mnie niezły ubaw.„A może... A może to jednak wcale nie żart, głuptasku?” podszepnął mi głosik z głębi mojejgłowy. „Może on naprawdę się o ciebie martwi? Nie pierwszy raz przesadzałby, mając nawzględzie twoje bezpieczeństwo”.Westchnęłam.
Samochodu „poślubnego” jeszcze nie widziałam. Stał w najdalszym kącie obszernego garażuCullenów, przykryty płachtą materiału. Zdawałam sobie sprawę, że większość ludzi na moimmiejscu dawno by już tam zajrzała, ale naprawdę nie chciałam wiedzieć, co mnie czeka.Kolejne opancerzone auto raczej nie – bo po miesiącu miodowym miałam już nie potrzebowaćtakiej ochrony. Miałam stać się niemalże niezniszczalna. Była to tylko jedna z rzeczy, których niemogłam się doczekać. Ale nie zaliczały się do nich bynajmniej ani drogie samochody, aniekskluzywne karty kredytowe.– Hej! – zawołał ten, który mnie wcześniej zagadnął. Starając się coś zobaczyć przezprzyciemnianą szybę, pomiędzy jej taflą a swoją twarzą zrobił ze swoich dłoni coś na kształt tunelu.– Już skończyliśmy! Dziękujemy!– Nie ma za co! – odkrzyknęłam. Nieco spięta, zapuściłam silnik i ostrożnie, powolutku,wcisnęłam pedał gazu.Co kilka metrów na słupach telefonicznych i pod znakami drogowymi wisiały te okropne,pofalowane od wilgoci ogłoszenia. Odkąd się pojawiły, pokonałam drogę z centrum do domu wielerazy, ale wciąż nie udawało mi się ich ignorować. Kiedy mój wzrok padał na któreś z nich, zakażdym razem czułam się tak, jakbym dostawała w twarz. I uważałam, że jak najbardziej na tozasługuję.Chcąc nie chcąc, powróciłam do tematu, od którego parę minut wcześniej zdołałam sięoderwać. Jadąc tą drogą, nie dawało się go już unikać. Zdjęcie mojego ulubionego mechanikawidniało przecież na każdym z mijanych przeze mnie plakatów.Zdjęcie mojego najlepszego przyjaciela. Mojego Jacoba.Tych ogłoszeń w stylu „ktokolwiek widział” nie wymyślił wcale ojciec Jacoba. To mój ojciec,Charlie, wydrukował je i porozwieszał po całym miasteczku. Wisiały zresztą nie tylko w Forks –były i w Port Angeles, i w Sequim, i w Hoquiam, i w Aberdeen, i w każdej innej miejscowości wobrębie półwyspu Olympic. Charlie postarał się też o to, żeby jego plakat został wyeksponowany nakażdym posterunku policji w stanie Waszyngton. Na jego własnym posterunku sprawie zaginięciaJacoba poświęcono osobną tablicę korkową. Tyle że, co bardzo go frustrowało, przez większośćczasu ziała ona pustkami.Charliego nie frustrował nie tylko nikły odzew, z jakim spotkała się jego akcja. Najbardziejzawiódł go Billy – jego najlepszy przyjaciel, ojciec Jacoba.Billy właściwie wcale się nie zaangażował w poszukiwania swojego szesnastoletniego syna.Odmówił nawet rozwieszenia ogłoszeń w swoim rodzinnym La Push, rezerwacie indiańskimleżącym na wybrzeżu na północ od Forks. Zachowywał się tak, jakby pogodził się z losem.Oznajmił Charliemu, że Jacob jest już dorosły i jak będzie chciał, to sam wróci.Charliego frustrowało coś jeszcze – to, że ja również byłam tego zdania.Też niczego nie rozwieszałam. Powód był prosty – zarówno Billy, jak i ja, z grubszawiedzieliśmy, co się z Jacobem dzieje, i mieliśmy stuprocentową pewność, że jeśli nawetktokolwiek go widział, to nie zobaczył chłopaka ze zdjęcia.Na widok plakatów, jak zwykle, ścisnęło mnie w gardle, a do oczu napłynęły łzy. Dobrze, żeEdward wybrał się akurat w tę sobotę na polowanie. Gdyby zobaczył, co się ze mną dzieje, sam teżpoczułby się okropnie.Niestety, to, że była sobota, miało też wady. Kiedy skręciłam w swoją ulicę, ujrzałam radiowóz
ojca stojący na naszym podjeździe. Charlie znowu zrezygnował z wyjazdu na ryby. Nadal sięboczył, że już za kilka dni miał wydać jedyną córkę za mąż. A skoro był w domu, musiałam jużteraz wykonać pewien telefon.Bardzo mi zależało na tym, żeby zadzwonić w pewne miejsce, ale w obecności ojca było toniemożliwe. Zaparkowawszy koło swojej nieczynnej furgonetki, sięgnęłam do schowka pokomórkę od Edwarda. Wybrałam numer i czekając, aż ktoś odbierze, przeniosłam palec nadprzycisk, którym kończyło się rozmowę. Tak na wszelki wypadek.– Halo? – usłyszałam glos Setha Clearwatera.Odetchnęłam z ulgą. Byłam zbyt wielkim tchórzem, żeby rozmawiać z jego starszą siostrą Leą.Kiedy w grę wchodziła jej osoba, zwroty takie, jak „chyba by mnie zabiła”, przestawały być jedynieniewinnymi metaforami.– Cześć, Seth. Tu Bella.– Cześć, Bella! I co tam u ciebie?Mam w gardle olbrzymią kluchę. Rozpaczliwie szukam pocieszenia.– W porządku.– Dzwonisz, żeby być na bieżąco, co?– Jesteś jasnowidzem.– Jakim tam jasnowidzem. Żadna ze mnie Alice – zażartował. – Po prostu jesteś przewidywalnaaż do bólu.Był jedynym członkiem sfory z La Push, któremu wymówienie imienia któregoś z Cullenówprzychodziło z taką łatwością. Mógł nawet dowcipkować sobie z mojej niemalże wszechwiedzącejprzyszłej szwagierki.– Wiem, wiem. – Zawahałam się. – Jak on się czuje?Seth westchnął.– Jak zawsze. Nie chce z nami rozmawiać, chociaż wiemy, że nas słyszy. Stara się, tak jakby,nie myśleć po ludzku. Jedzie na czystym instynkcie.– Wiecie, gdzie teraz jest?– Gdzieś w północnej Kanadzie. Nie powiem ci, w której prowincji, bo nie zwraca uwagi natakie rzeczy jak drogowskazy.– Czy cokolwiek wskazuje na to, że mógłby...– Nie. Nie chce wracać. Przykro mi.Przełknęłam głośno ślinę.– Nie ma sprawy, Seth. Wiem, jak jest. Tylko cały czas, jak głupia, mam nadzieję.– My tu wszyscy też.– Dzięki, że się ode mnie nie odwróciłeś. Wiem, że reszta musi mieć ci to za złe.– Rzeczywiście, twojego fanklubu tu nie założę – przyznał wesoło. – Co poradzić. Jak dlamnie, to Jacob dokonał pewnego wyboru, i ty dokonałaś pewnego wyboru, i tyle. Ale oni swoje.Jake’owi też się nie podoba ich postawa. Chociaż to, że go kontrolujesz, też mu się oczywiście niepodoba.Zaskoczył mnie tą informacją.– Myślałam, że się z wami nie kontaktuje.– Stara się, jak może, ale wszystkiego nie jest w stanie przed nami ukryć.
Czyli Jacob wiedział, że się o niego martwię. Nie byłam pewna, jak się z tym czuję. Cóż,przynajmniej wiedział, że o nim nie zapomniałam. A nie wykluczałam, że mógł mnie mieć za kogośzdolnego do czegoś takiego.– No to chyba do zobaczenia na... ślubie – powiedziałam, z trudem wyrzucając z siebie toostatnie słowo.– Tak, pojawimy się z mamą na sto procent. Super, że nas zaprosiłaś. To miło z twojej strony.Entuzjazm w jego głosie wywołał na mojej twarzy uśmiech. Wprawdzie to Edward wymyślił,żeby zaprosić Clearwaterów, ale cieszyłam się, że przyszło mu to do głowy. Seth miał być dla mniena ślubie kimś w rodzaju symbolicznego łącznika pomiędzy mną a moim zaginionym drużbą.– Nie mogłabym się bez was obejść.– Pozdrów ode mnie Edwarda.– Jasne.Pokręciłam głową. Cały czas trudno mi było uwierzyć, że Edward i Seth naprawdę sięzaprzyjaźnili. Był to jednak dowód, że wszystko mogło się jeszcze zmienić. Że wampiry i wilkołakimogły żyć ze sobą w zgodzie, jeśli tylko obie strony wykazywały dobrą wolę.Byli tacy, których ta koncepcja niezbyt zachwycała.– Ach – wyrwało się Sethowi. – E – Leah wróciła.– No to cześć!Rozłączyliśmy się. Położyłam telefon na siedzeniu i zaczęłam szykować się psychicznie dowejścia do domu, gdzie czekał na mnie ojciec.Biedny Charlie! Tyle się na niego naraz zwaliło! Prawie tak samo, jak o Jacoba, martwił się i omnie – swoją niepokorną córkę, która dopiero co ukończyła szkołę średnią, a już postanowiłazmienić stan cywilny.Idąc w mżawce w kierunku domu, sięgnęłam pamięcią do owego wieczoru, kiedy topowiadomiliśmy go o swoich planach...***Kiedy dźwięki wydawane przez parkujący radiowóz zaanonsowały przybycie Charliego,pierścionek zaczął mi nieznośnie ciążyć, jakby ważył pół tony. Miałam ochotę schować lewą dłońdo kieszeni albo na niej usiąść, ale Edward powstrzymał mnie, gdy tylko drgnęłam.– Przestań się wiercić, Bello. Pamiętaj, że nie masz się przyznać przed Charliem do popełnieniamorderstwa.– Łatwo ci mówić.Nadstawiłam uszu. O chodnik już uderzały rytmicznie podeszwy ciężkich policyjnych butów.Chwilę później zadzwoniły wkładane w zamek klucze. Przypomniały mi się te sceny z horrorów, wktórych ofiara uświadamia sobie, że zapomniała zamknąć drzwi wejściowe na zasuwkę.– Uspokój się – szepnął Edward, słysząc, jak szybko zaczęło bić mi serce.Otworzone energicznie drzwi uderzyły o ścianę. Zadrżałam, jakby ktoś potraktował mnieparalizatorem.– Witaj, Charlie! – zawołał Edward. Nie był ani trochę spięty.– Jeszcze nie! – syknęłam.– Czemu?
– Poczekaj, aż odwiesi kaburę!Edward zaśmiał się i wolną ręką odgarnął sobie włosy z czoła.W drzwiach stanął Charlie. Nadal był w mundurze i nadal był uzbrojony. Kiedy zobaczył nasrazem, z wysiłkiem powstrzymał grymas rozdrażnienia. W ostatnim czasie wkładał wiele trudu wto, żeby polubić Edwarda. Byłam pewna, że to, co mieliśmy mu do przekazania, natychmiastpołoży kres tym próbom.– Cześć, dzieci. Co słychać?– Chcielibyśmy z tobą porozmawiać – oznajmił Edward pogodnie. – Mamy dobre nowiny.W ułamku sekundy wysiloną uprzejmość na twarzy Charliego zastąpiła podejrzliwość.– Dobre nowiny? – warknął, patrząc prosto na mnie.– Usiądź sobie.Uniósłszy jedną brew, wpatrywał się we mnie kilka sekund, po czym podszedł do fotela iprzysiadł na samym jego brzegu, wyprostowany jak struna.– Nie denerwuj się, tato – powiedziałam, przerywając pełną napięcia ciszę. – Nie ma czym.Edward się skrzywił. Domyśliłam się, że wolałby usłyszeć coś w rodzaju: „Och, tato, takajestem szczęśliwa!”.– Jasne, Bella, już ci wierzę. Jeśli nie ma czym, to czemu tak się tu przede mną pocisz?– Wcale się nie pocę – skłamałam.Spuściłam wzrok i trwożnie wtuliłam się w Edwarda, przecierając jednocześnie odruchowoprawą dłonią czoło, żeby usunąć z niego „dowody rzeczowe”.– Jesteś w ciąży! – wybuchnął Charlie. – Przyznaj się, jesteś w ciąży!Chociaż pytanie to było raczej skierowane do mnie, wpatrywał się teraz gniewnie w Edwarda.Byłam gotowa przysiąc, że przesunął rękę w stronę kabury.– Skąd! Wcale nie! – zaprotestowałam.Miałam ochotę dać Edwardowi sójkę w bok, ale wiedziałam, że tylko dostanę od tego siniaka.A mówiłam mu, że wszyscy dojdą właśnie do takiego wniosku! Z jakiego innego powodu ktośzdrowy na umyśle miałby brać ślub w wieku osiemnastu lat? (Usłyszawszy jego odpowiedź,wywróciłam oczami. Z miłości. Tak, jasne).Zazwyczaj wystarczyło na mnie spojrzeć, żeby ocenić, czy kłamię czy nie. Charlie przyjrzał misię uważniej i nieco złagodniał.– Och. Przepraszam.– Przeprosiny przyjęte.Milczeliśmy przez dłuższą chwilę. W końcu dotarło do mnie, że obaj spodziewają się, że to japierwsza się odezwę. Spanikowana, zerknęłam na Edwarda. Nie było sposobu, by choć jedno słowona temat naszych zaręczyn przeszło mi przez gardło.Odpowiedział mi uśmiechem i przeniósł wzrok na ojca.– Charlie, jestem świadomy, że zabrałem się do tego w złej kolejności. Zgodnie z tradycją,powinienem był najpierw zwrócić się do ciebie. Ale skoro Bella i tak już się zgodziła, a jej opiniajest tu przecież najważniejsza, pozwalam sobie, zamiast o jej rękę, prosić cię o błogosławieństwo.Zamierzamy się pobrać, Charlie. Kocham ją bardziej niż cokolwiek innego na świecie, kocham jąnad życie, i jakimś cudem, ona też mnie równie mocno kocha. Czy dasz nam swojebłogosławieństwo?
Był taki pewny siebie, tak spokojny. Nagle, wsłuchując się w ton jego głosu, doświadczyłamrzadkiego uczucia – na moment spojrzałam na świat jego oczami i przez ułamek sekundy wszystkoto, o czym mówił, wydało mi się najzupełniej logiczne.A potem zauważyłam, co się dzieje z Charliem, który właśnie dostrzegł mój pierścionek.Z zapartym tchem śledziłam, jak jego skóra zmienia kolor – z różowego na czerwony, zczerwonego na fioletowy, z fioletowego na granatowy. Zaczęłam podnosić się z miejsca. Nie jestempewna, po co – może, żeby zastosować rękoczyn Heimlicha, w razie gdyby jednak się krztusił? AleEdward złapał mnie za rękę i tak cicho, że tylko ja usłyszałam, szepnął:– Daj mu minutkę.Tym razem milczeliśmy znacznie dłużej. Twarz ojca przybrała w końcu normalny kolor.Zacisnął usta i zmarszczył czoło – rozpoznałam jego minę oznaczającą, że intensywnie nad czymśrozmyśla. Przyglądał nam się i przyglądał, aż wreszcie poczułam, że Edward się rozluźnia.– Nie mogę powiedzieć, że jestem zaskoczony – mruknął Charlie. – Wiedziałem, że prędzej czypóźniej zrobicie taki numer.Odetchnęłam głęboko.– Jesteś pewna, że to dobry pomysł? – spytał, posyłając mi groźne spojrzenie.– Jestem pewna na sto procent, że Edward to „ten jedyny” – odpowiedziałam bez zająknięcia.– Ale po co od razu wychodzić za mąż? Po co ten pośpiech? Znowu robił się podejrzliwy.Pośpiech brał się stąd, że z każdym przeklętym dniem zbliżały się moje dziewiętnaste urodziny,a Edward miał już po wieczność mieć lat siedemnaście. Musiałam jak najszybciej stać sięnieśmiertelna. Co to miało wspólnego z braniem ślubu? Otóż mój ukochany, w ramachskomplikowanej umowy, którą zawarliśmy, zgodził się na przeprowadzenie całej operacji podwarunkiem, że wcześniej zostanę jego żoną. Jeśli o mnie chodziło, zawarcie małżeństwa nie byłomi do niczego potrzebne.Rzecz jasna, nie były to szczegóły, którymi mogłabym się podzielić z Charliem.– Jesienią zaczynamy studia w innym mieście – przypomniał mu Edward. – Chciałbym, żebywszystko odbyło się... tak, jak należy. Tak mnie wychowano.Wzruszył ramionami.Nie przesadzał – w czasie pierwszej wojny światowej, kiedy sam był nastolatkiem,obowiązywały jeszcze bardzo surowe normy obyczajowe.Charlie wykrzywił usta. Zastanawiał się, do czego by się tu przyczepić. Ale co miałpowiedzieć? „Wolałbym, żebyście żyli w grzechu?” Był ojcem – miał związane ręce.– Wiedziałem, że tak to się skończy – mruknął pod nosem, ściągając brwi.Nagle z jego twarzy znikły wszelkie negatywne emocje.– Tato? – spytałam zaniepokojona.Zerknęłam na Edwarda, ale i jego mina nic mi nie mówiła. Patrzył na ojca.– Ha, ha, ha! – Charlie znienacka wybuchnął śmiechem. Aż podskoczyłam. – Ha, ha, ha!Zgiął się w pół i cały się trząsł. Nie wiedziałam, co jest grane. Zdezorientowana, spojrzałam naEdwarda, ale miał zaciśnięte usta, jakby sam również powstrzymywał się od śmiechu.– A bierzcie sobie ten ślub – wykrztusił Charlie. – Nie ma sprawy. – Znowu zaniósł sięśmiechem. – Tylko...– Tylko co? – spytałam.
– Tylko mamie będziesz musiała to przekazać sama, moja panno! Nie pisnę jej ani słóweczka, onie! Nie chcę ci odbierać tej przyjemności!I dalej się ze mnie śmiał.***Zatrzymałam się z ręką na gałce w drzwiach wejściowych i uśmiechnęłam do siebie. Jasne,byłam przerażona, kiedy mi to oznajmił. Czy mogło być coś gorszego od obowiązku przekazaniawieści Renee? Ślub zaraz po szkole średniej znajdował się na wyższym miejscu jej czarnej listy niżwrzucanie żywych szczeniaków do wrzątku.Kto mógł przewidzieć jej reakcję? Nie ja. I z pewnością nie Charlie. Może Alice, ale niewpadłam na to, żeby ją o to zapytać.– Cóż, Bello – powiedziała Renee, po tym jak udało mi się wyjąkać: „Mamo, wychodzę za mążza Edwarda”. – Jestem trochę zła na was, że nie powiadomiliście mnie wcześniej. Bilety lotniczedrożeją z dnia na dzień. Ojej... – przypomniało jej się. – A co z gipsem Phila? Sądzisz, że zdążą mugo zdjąć? To by fatalnie wyglądało na zdjęciach, gdyby nie był w smokingu...– Zaraz, mamo, zaczekaj – przerwałam jej. – Co masz na myśli, mówiąc, że mogliśmypowiadomić cię wcześniej? Dopiero dzisiaj się za... za... – Nie byłam w stanie wymówić słowa„zaręczyliśmy”. – Dopiero dzisiaj wszystko obgadaliśmy.– Dzisiaj? Naprawdę? A to ci niespodzianka. Myślałam...– Co myślałaś? Kiedy tak pomyślałaś?– Wiesz, kiedy odwiedziliście mnie w kwietniu, wydało mi się, że klamka już zapadła, jeślirozumiesz, o co mi chodzi. Nie trudno cię przejrzeć, kochanie. Ale nic nie mówiłam, bowiedziałam, że nic dobrego by z tego nie wynikło. Jesteś jak swój ojciec. – Westchnęła zrezygnacją. – Kiedy już podejmiesz jakąś decyzję, nie ma sensu z tobą dyskutować. No i, też taksamo jak Charlie, jak już coś postanowisz, to to realizujesz.A potem powiedziała ostatnią rzecz, jaką spodziewałam się usłyszeć od swojej matki.– Nie popełniasz tego samego błędu, co ja, Bello. Po tonie twojego głosu poznaję, że maszniezłego stracha, i domyślam się, że to mnie się tak boisz. – Zachichotała. – Boisz się, co sobiepomyślę. I nic dziwnego, bo tyle ci nagadałam w przeszłości o małżeństwie i głupocie młodych.Niczego nie odszczekuję, ale musisz zrozumieć, że to wszystko, o czym zawsze mówiłam, odnosiłosię tylko do mnie samej. Ty popełniasz swoje własne błędy. Jestem pewna, że tego i owegobędziesz w życiu żałować. Ale stałość nigdy nie była dla ciebie problemem, skarbie. Masz większąszansę na udany związek niż większość znanych mi czterdziestolatków. – Znowu się zaśmiała. –Och, moja dojrzała nad wiek córeczko... Jak to dobrze, że najwyraźniej znalazłaś kogoś o duszyrównie starej, co twoja.– Czyli nie jesteś... wściekła? Nie powiesz mi, że zmarnuję sobie życie?– No cóż, oczywiście wolałabym, żebyś poczekała z tym kilka lat. Czy ja wyglądam nateściową? Sama sobie odpowiedz. Ale tu nie chodzi o mnie. Tu chodzi o ciebie. Jesteś szczęśliwa?– Czy ja wiem? Czuję się, jakbym dostała właśnie młotkiem po głowie.Zaśmiała się.– Czy czujesz się szczęśliwa przy Edwardzie?– Tak, ale...
– Czy wydaje ci się, że kiedyś być może będziesz chciała być z kimś innym?– Nie, ale...– Ale co?– Nie masz zamiaru mi powiedzieć, że tak samo odpowiedziałaby każda inna zakochana pouszy nastolatka?– Ty nigdy nie byłaś nastolatką, kochanie. Dobrze wiesz, co jest dla ciebie najlepsze.Renee nie tylko zaakceptowała nasze plany – zaangażowała się też niespodziewanie wszykowanie zbliżającej się uroczystości. Każdego dnia spędzała parę ładnych godzin na rozmowachtelefonicznych z Esme, przyszywaną matką Edwarda, którą z miejsca bardzo, ale to bardzopolubiła. Tak, los oszczędził nam konfliktu pomiędzy teściowymi. Wątpiłam zresztą, by ktokolwiekbył w stanie nie polubić kogoś tak kochanego, jak Esme. Ja sama ją uwielbiałam.Mogłam odetchnąć z ulgą. Rodzina Edwarda i moi rodzice zajęli się wszystkim, tak że ja samanie musiałam ani niczego robić, ani o niczym wiedzieć, ani nawet o niczym myśleć.Charlie był, rzecz jasna, wściekły, ale piękne było to, że nie był wściekły na mnie. To Reneemiał za zdrajcę. Liczył na to, że odegra za niego rolę surowego rodzica, a tu nic. Wyciągnął asa zrękawa – postraszył mnie mamą – ale nic z tego nie wynikło. Był teraz bezradny, o czym dobrzewiedział. Co mu pozostawało? Kręcenie się po domu z miną cierpiętnika i mamrotanie czegoś otym, jak to już nikomu nie można zaufać...– To ja! Wróciłam! – zawołałam, przekraczając próg.Z pokoju dobieg głos ojca:– Czekaj, Bells! Stój tam!– Hę? – zdziwiłam się, ale i tak odruchowo się zatrzymałam.– Jeszcze chwilkę. Auć! Alice, ukłułaś mnie! Alice?– Przepraszam – zaszczebiotała. – Ale chyba nie mocno, prawda?– Krwawię!– Skąd. Nie mogłam ci przebić skóry. Zaufaj mi, Charlie.– Co się tam dzieje? – spytałam zaintrygowana, nie wiedząc, czy zrobić tych kilka kroków doprzodu, czy lepiej nie.– Daj nam trzydzieści sekund – poprosiła Alice – a twoja cierpliwość zostanie nagrodzona.– Tak, tak – dodał Charlie.Zaczęłam przebierać nogami, cicho odliczając. Zanim jeszcze doszłam do trzydziestu, Alicepowiedziała:– Okej, Bello, możesz wejść!Zachowując ostrożność, skręciłam za róg i znalazłam się w naszym saloniku.– Och. Ojej, tato. Wyglądasz jak...– Głupek? – wszedł mi w słowo.– Chciałam powiedzieć, że jak prawdziwy dżentelmen. Zarumienił się. Alice ujęła go za łokieći obróciła powoli wokół jego własnej osi, żeby zademonstrować mi ze wszystkich stron bladoszarysmoking.– Przestań, Alice. Wyglądam jak idiota.– Nikt ubrany przeze mnie nie może wyglądać jak idiota.– Ona ma rację, tato. Prezentujesz się fantastycznie. Z jakiej to okazji?
Alice wzniosła oczy ku niebu.– To tylko przymiarka. Dla was obojga.Po raz pierwszy oderwałam wzrok od wyelegantowanego Charliego i zobaczyłam, że z oparciakanapy zwisa starannie odłożony pokrowiec z niepokojąco białą zawartością. O, nie!– Przenieś się do swojego magicznego zakątka. To nie potrwa długo.Wzięłam głęboki wdech i zacisnęłam powieki. Nie otwierając oczu, wdrapałam się niezdarniepo schodach, a stanąwszy na środku swojego pokoju, rozebrałam się do bielizny i rozłożyłamszeroko ręce.– Pomyślałby kto, że mam ci tu wsadzać bambusowe drzazgi pod paznokcie – mruknęła Alice,zamykając za sobą drzwi.Puściłam tę uwagę mimo uszu. Byłam w swoim magicznym zakątku.W moim magicznym zakątku cały ten cyrk związany ze ślubem był już za mną, a wszelkiewspomnienia z nim związane wyparte z mojej świadomości.Byliśmy tam sami, tylko Edward i ja. Sceneria bezustannie się zmieniała – raz był to zamglonylas, innym razem arktyczna noc albo wielkie miasto z zachmurzonym niebem – wszystko dlatego,że mój ukochany nie chciał mi zdradzić, dokąd pojedziemy w podróż poślubną, żebym miałaniespodziankę. Ale też cel naszej podróży nie był dla mnie aż taki ważny. Edward i ja byliśmyrazem, a ja posłusznie wywiązałam się z warunków naszej umowy. Przede wszystkim, co było dlaniego najistotniejsze, zostałam jego żoną. Przyjęłam też jego ekstrawaganckie prezenty i zapisałamsię, choć nie miało to zupełnie sensu, na studia w prestiżowym Dartmouth College w stanie NewHampshire. Teraz przyszła kolej na niego.Przed zmienieniem mnie w wampira – co było najistotniejsze dla mnie – przyrzekł mi, że wramach kompromisu zrobi coś jeszcze.Edward był obsesyjnie zatroskany tym, z iluż to ludzkich doświadczeń będę musiałazrezygnować, jednak jeśli o mnie chodziło, zależało mi tylko na jednym z nich. Oczywiście na tym,o którym, z jego punktu widzenia, dla własnego dobra powinnam była zapomnieć.Problem polegał na tym, że po naszym miesiącu miodowym miałam stać się kimś zupełnieinnym. Widziałam nowo narodzone wampiry na własne oczy, słyszałam relacje członków rodzinyEdwarda i wiedziałam, że przez kilka najbliższych lat opis mojej osoby będzie można zamknąć wdwóch słowach: „spragniona krwi”. Miało minąć trochę czasu, zanim na powrót miałam odzyskaćnad sobą kontrolę. Ale wraz z nią nie miałam przecież odzyskać do końca swojego ludzkiego „ja”.Już nigdy nie miałam czuć się tak, jak teraz.Jak śmiertelniczka... która jest zakochana do szaleństwa.Chciałam doświadczyć wszystkiego z interesującej mnie materii, zanim miałam zamienić swojeciepłe, kruche, targane hormonami ciało na coś o wiele piękniejszego i silniejszego... ale i zupełniedla mnie niewyobrażalnego. Chciałam, żeby nasz miesiąc miodowy był prawdziwy. I pomimoniebezpieczeństwa, na jakie, według Edwarda, się narażałam, zgodził się to moje marzeniespróbować spełnić.Byłam tylko nieznacznie świadoma poczynań Alice i dotyku satyny na swojej skórze. W tejchwili nie obchodziło mnie ani to, że wszyscy w miasteczku o mnie plotkowali, ani to, że pewniebyłam za młoda na małżeństwo, ani to, że już wkrótce miałam odegrać główną rolę w pewnymbardzo krępującym spektaklu, na którym mogłam potknąć się o tren albo zachichotać w
nieodpowiednim momencie. Nie przejmowałam się nawet tym, że na ślubie nie pojawi się mójnajlepszy przyjaciel.Znajdowałam się z Edwardem w swoim magicznym zakątku.
2Długa noc– Już za tobą tęsknię.– Nie muszę cię zostawiać samej. Mogę zostać...– Mmm?Na dłuższą chwilę zapadła niemal zupełna cisza. Słychać było tylko przyspieszone biciemojego serca, urywany rytm naszych oddechów i szept naszych poruszających się synchroniczniewarg.Czasami było mi tak łatwo zapomnieć, że całowałam wampira. Nie dlatego, że wydawał się byćkimś zwyczajnym, zwyczajnym człowiekiem – ani na moment nie zapominałam, że trzymam wramionach raczej anioła niż mężczyznę – ale dlatego, że zupełnie nie musiałam się przy nimprzejmować, że to wampir przyciska swoje usta do moich ust, do moich policzków czy nawet domojej szyi. Edward twierdził, że już dawno przeszła mu chęć na to, żeby mnie ukąsić – że zpodobnych pragnień wyleczyła go całkowicie świadomość, że wówczas by mnie stracił.Wiedziałam jednak, że zapach mojej krwi nadal sprawiał mu ból, nadal palił go w gardle, jakbywdychał płomienie.Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że jego też są otwarte. Przyglądał mi się. To, że patrzył namnie w ten sposób, nie miało dla mnie najmniejszego sensu. Jak mógł mieć mnie za nagrodę? Toon był nagrodą. A ja zwycięzcą, któremu nieprzyzwoicie się poszczęściło.Przez chwilę nie odrywaliśmy od siebie oczu. Jego spojrzenie było tak głębokie, żewyobrażałam sobie, iż jestem w stanie zajrzeć aż na samo dno jego duszy. Wydawało się terazskończoną głupotą to, że jeszcze nie tak dawno spieraliśmy się, czy Edward w ogóle ją posiada,skoro jest wampirem. Miał najpiękniejszą duszę pod słońcem, piękniejszą od swojegobłyskotliwego umysłu, idealnej twarzy czy zachwycającego ciała.Patrzył na mnie tak, jakby i on widział moją duszę – a to, co widział, bardzo mu się podobało.Nie mógł jednak poznać moich myśli, chociaż potrafił odczytywać je u wszystkich innychrozumnych istot. Nie wiedzieliśmy, skąd się to u mnie brało – jaka to dziwna anomalia w moimmózgu sprawiała, że był odporny na działanie nadprzyrodzonych sił, jakimi byli obdarzeniniektórzy nieśmiertelni – sił nie tylko nadprzyrodzonych, ale często także przerażających. (Tylkomój mózg był na nie niewrażliwy – jeśli zdolności te opierały się na innych zasadach niż darEdwarda, mojego ciała nic przed nimi nie chroniło). Byłam szczerze wdzięczna losowi za tęniezidentyfikowaną usterkę, dzięki której moje refleksje pozostawały jedynie w moim posiadaniu.Wolałam nawet nie myśleć o tym, do ilu krępujących sytuacji dochodziłoby, gdyby sprawy miałysię inaczej. Ponownie przyciągnęłam Edwarda do siebie.– Nie ma co, zostaję – zamruczał, kiedy po pewnym czasie się do siebie oderwaliśmy.– Nie, nie. To twój wieczór kawalerski. Musisz iść.Powiedziałam tak, ale palce prawej dłoni wplątałam jednocześnie w jego kasztanowe włosy, alewą dłonią naparłam na jego plecy, żeby zbytnio się ode mnie nie oddalił.Pogłaskał mnie po twarzy.– Wieczory kawalerskie są dla tych, dla których małżeństwo wiąże się z utratą wolności. A janie mogę się już doczekać, żeby wreszcie mieć te kawalerskie lata za sobą. Po co ktoś taki, jak ja,
miałbym iść na taką imprezę?– Racja – przyznałam, dotykając wargami lodowatej skóry jego szyi.Było prawie tak, jakbyśmy znajdowali się w moim magicznym zakątku. Niczego nieświadomyCharlie spał smacznie w swoim pokoju, można było więc sobie wyobrażać, że jesteśmy zupełniesami. Tuliliśmy się do siebie na moim wąskim łóżku, na ile tylko pozwalał na to gruby koc, którymbyłam otoczona ściśle niczym kokonem. Nie cierpiałam tego, że nie dawało się inaczej, ale cóż,trudno było o zachowanie romantycznej atmosfery, kiedy zaczynałam szczękać zębami. A Charliezauważyłby z pewnością, gdybym w sierpniu włączyła ogrzewanie...Konieczność zawijania się w koc miała jednak też pewną zaletę, kiedy ja się opatulałam,koszula Edwarda lądowała na podłodze. Nadal nie mogłam się przyzwyczaić do tego, jakperfekcyjnie był zbudowany – jego mięśnie zdawały się być wyrzeźbione Z lśniącego gładkościąmarmuru. W rozmarzeniu przejechałam dłonią po jego klatce piersiowej, sięgając zgrabnychpłaszczyzn brzucha. Edward zadrżał delikatnie. Jego usta znowu odnalazły moje. Ostrożniepozwoliłam sobie na to, aby koniuszkiem języka przesunąć po jego chłodnych wargach. Westchnąłi owionęła mnie słodka woń jego oddechu.Zaczął odsuwać się ode mnie. Była to z jego strony odruchowa reakcja, gdy tylko dochodził downiosku, że pozwoliliśmy sobie na zbyt wiele – gdy czuł wyjątkowo silnie, że bardzo chciałbykontynuować to, co zaczął. Przez całe życie odmawiał sobie fizycznego spełnienia. Starał się to dlamnie zmienić, ale wiedziałam, że go to przeraża.– Czekaj – powiedziałam, łapiąc go za ramię i przytulając. Wyplątałam z koca jedną nogę iowinęłam ją mu w pasie. – Praktyka czyni mistrza.Zaśmiał się.– W takim razie powinno nam już do mistrzów niewiele brakować, prawda? Chyba już odmiesiąca nie zmrużyłaś oka.– Ale na dziś przypada próba kostiumowa – przypomniałam mu – a na razie ćwiczyliśmy tylkowybrane sceny. Czas nas goni. Następnym razem idziemy już przecież na całość.Sądziłam, że go rozbawię tym teatralnym porównaniem, ale zamiast mi odpowiedzieć,zestresował się i zrobił spięty. Wydało mi się, że płynne złoto w jego oczach zmieniło się w ciałostałe.Powtórzyłam sobie w myślach moją wypowiedź i dotarło do mnie, że dla wampira „pójście nacałość” miało podwójne znaczenie.– Bello... – zaczął.– Przestań – przerwałam mu. – Umowa to umowa.– Sam już nie wiem. Tak trudno mi się skoncentrować, kiedy robisz się roznamiętniona. Niepotrafię... nie jestem wtedy w stanie jasno myśleć. Stracę nad sobą panowanie. Zrobię ci krzywdę.– Nic mi nie będzie.– Bello...– Cii! – Zatkałam mu usta pocałunkiem, żeby przerwać jego atak paniki. Wszystko to słyszałamjuż wcześniej i nie miałam najmniejszego zamiaru pozwolić mu się wykręcić. Zwłaszcza, że samadotrzymałam słowa i miałam już nazajutrz zostać jego żoną.Całowaliśmy się trochę, ale wyczuwałam, że nie jest już w to tak zaangażowany, jak wcześniej.Znowu się martwił – ciągle się martwił. Jakaż to miała być odmiana, kiedy miał już stracić powód,
dla którego się tak zadręczał! Ciekawa byłam, co pocznie z takimi ilościami wolnego czasu.Podejrzewałam, że będzie musiał znaleźć sobie jakieś nowe hobby...– Nie masz pietra? – spytał.Wiedziałam bez dopytywania się, o jakie lęki mu chodzi, więc odparłam:– Ani trochę.– Naprawdę? Nie zmieniłaś zdania? Jeszcze nie jest za późno.– Czyżbyś próbował mnie rzucić?Zaśmiał się.– Tylko się upewniam. Nie chcę, żebyś robiła cokolwiek wbrew sobie.– Na pewno nie jestem z tobą wbrew sobie. A resztę jakoś przeżyję.Zawahał się. Pomyślałam, że może znowu palnęłam gafę.– Nie będziesz za bardzo cierpieć? – spytał cicho. – Mniejsza o ślub – jestem przekonany, żemimo swoich obaw świetnie sobie poradzisz – ale później... Co z Charliem? Co z Renee?Westchnęłam.– Będzie mi ich brakowało.O wiele gorsze było to, że i im miało brakować mnie, ale do tego się już nie przyznałam – niechciałam Edwardowi podsuwać argumentów.– A co z Angelą, Benem, Jessiką, Mikiem?– Ich też mi będzie brakować. – Uśmiechnęłam się w ciemnościach. – Zwłaszcza Mike’a. Och,Mikę! Jak mam żyć bez ciebie?Edward warknął.Zachichotałam, by zaraz spoważnieć.– Daj spokój, przerabialiśmy już to wszystko nie raz. Wiem, że będzie ciężko, ale tego właśniechcę. Chcę być z tobą i to już na zawsze. Jedno ludzkie życie po prostu mnie w tym względzie niezadowoli.– Na zawsze w osiemnastoletnim ciele – szepnął.– To marzenie każdej kobiety – zażartowałam.– Nie będziesz się już zmieniać, nie będziesz się rozwijać...– Co masz na myśli?– Pamiętasz, jak powiedzieliśmy Charliemu, że zamierzamy się pobrać? – odpowiedział mipowoli. – Jak przyszło mu od razu na myśl, że pewnie... że jesteś w ciąży?– I że w takim razie cię zastrzeli, co? – zgadłam ze śmiechem. – Przyznaj się – może tylkoprzez sekundę, ale miał na to ochotę, prawda?Edward milczał.– Co jest?– Widzisz... Żałuję, że jego podejrzenia były bezpodstawne.– Och – wyrwało mi się.– A jeszcze bardziej żałuję tego, że to po prostu niemożliwe – ciągnął. – Że nie dane nam jest tobłogosławieństwo. Nienawidzę siebie za to, że odbieram ci tę możliwość.Zatkało mnie na dobrą minutę.– Wiem, co robię – odezwałam się wreszcie.– Skąd możesz to wiedzieć, Bello? Spójrz na moją matkę, spójrz na moją siostrę. To nie jest
takie proste, jak ci się wydaje.– Esme i Rosalie wcale sobie tak źle z tym nie radzą. A jeśli okaże się, że to dla mnie problem,to zrobimy to, co Esme – adoptujemy.Westchnął ciężko.– To nie fair! – powiedział wzburzonym tonem. – Nie chcę, żebyś się dla mnie tak poświęcała.Chcę ci jak najwięcej dawać, a nie coś ci odbierać. Nie chcę niszczyć ci życia. Gdybym tylko byłczłowiekiem...Zakryłam mu usta dłonią.– Nie niszczysz mi życia, wręcz przeciwnie – nie mogłabym żyć bez ciebie. A teraz dość jużtego. Przestań jęczeć albo zadzwonię po twoich braci. Chyba przydałby ci się jednak ten wieczórkawalerski.– Przepraszam. Jęczę, mówisz? To wszystko te nerwy.– A może to ty masz pietra?– Skąd. Czekałem sto lat na to, żeby się z panią ożenić, panno Swan. Nie mogę się jużdoczekać... – przerwał w pół słowa. – Na miłość boską!– Co się dzieje? Zazgrzytał zębami.– Nie musisz dzwonić po moich braci. Najwyraźniej sami z siebie nie pozwolą mi się wymigać.Na sekundę przycisnęłam go mocniej do siebie, ale zaraz zwolniłam uścisk. W starciu zEmmettem nie miałam szans.– Baw się dobrze.Nagle od strony okna doszedł moich uszu niezwykle przykry dźwięk – ktoś celowo drapałszybę swoimi twardymi jak stal paznokciami. Wzdrygnęłam się i przebiegły mnie ciarki.– Jeśli nie puścisz Edwarda – zasyczał złowrogo niewidoczny nadal Emmett – to sami po niegoprzyjdziemy!– Idź, już, idź – zaśmiałam się – zanim zburzą mi dom.Edward wywrócił oczami, ale jednym ruchem zerwał się z łóżka, a drugim włożył na siebiekoszulę. Pochylił się nade mną i pocałował mnie w czoło.– Spij, skarbie. Przed tobą wielki dzień.– Wielkie dzięki! Jak będę o tym myśleć, na pewno się rozluźnię.– Do zobaczenia przed ołtarzem.– Rozpoznasz mnie po białej sukni.Byłam z siebie dumna, bo powiedziałam to wręcz z beztroską w głosie.Zaśmiał się.– Bardzo przekonywające – stwierdził.Zaraz potem przykucnął, szykując się do skosu niczym drapieżny kot – jego mięśnie napięły sięjak sprężyny – i zniknął. Dał susa przez okno tak szybko, że moje ludzkie oczy nie zdołały tegozarejestrować.Na zewnątrz coś ciężkiego uderzyło jakby o kamień. Emmett zaklął.– Tylko żeby się przez was nie spóźnił – mruknęłam pod nosem, wiedząc, że i tak mnie słyszą.Za szybą ukazała się twarz Jaspera. W słabym świetle księżyca, który musiał wyłonić się akuratzza chmur, jego miodowe włosy nabrały srebrnej barwy.– O nic się nie martw, Bello. Odstawimy go do domu na długo przed czasem.
Poczułam się nagle bardzo spokojna, a wszystkie moje troski się ulotniły. Jasper był równieutalentowany jak Edward czy Alice, nie czytał jednak w myślach, ani nie miał wizji przyszłości,lecz potrafił manipulować ludzkimi emocjami. Nie sposób było się temu oprzeć.Nadal opatulona kocem, podciągnęłam się niezgrabnie do pozycji siedzącej.– Jasper, jak tak właściwie wyglądają wieczory kawalerskie wampirów? Nie zabieracie goprzecież do klubu ze striptizem, prawda?– Tylko nic jej nie mów! – warknął z dołu Emmett.Znowu rozległo się głuche uderzenie, a po nim cichy śmiech Edwarda.– Nie obawiaj się – powiedział Jasper’ i oczywiście natychmiast się uspokoiłam. – My,Cullenowie, mamy swoje własne tradycje. Starczy nam kilka pum, może parę niedźwiedzi grizzly.Na dobrą sprawę to taki zupełnie zwyczajny wypad do lasu.Czy kiedykolwiek zdołam mówić o „wegetariańskiej” wersji wampirzej diety z takąnonszalancją?– Dzięki, Jasper.Mrugnął do mnie i zsunął się w dół.Zrobiło się zupełnie cicho. Słychać było tylko, jak po drugiej stronie korytarza chrapie Charlie.Coraz bardziej senna, przyłożyłam głowę do poduszki. Spod ciężkich powiek przyglądałam sięścianom swojego pokoiku zalanego księżycowym światłem.Po raz ostatni miałam zasnąć w tym pokoju. Po raz ostatni miałam zasnąć jako Isabella Swan.Następnego dnia wieczorem miałam być już Bella Cullen. Chociaż krzywiłam się na samą myśl oślubie i weselu, musiałam przyznać, że brzmienie mojego nowego nazwiska bardzo mi siępodobało.Pozwoliłam myślom krążyć swobodnie, spodziewając się, że zmorzy mnie sen, ale po kilkuminutach niepokój tylko się wzmógł i ścisnął mi gardło. Łóżko było bez Edwarda jakieś takie zamiękkie i za ciepłe. Jasper był już daleko i mój spokój ducha zabrał widać ze sobą.Nazajutrz czekał mnie bardzo, bardzo długi dzień.Zdawałam sobie sprawę z tego, że większość moich lęków jest idiotyczna – musiałam po prostuwziąć się jakoś w garść. Czasem trzeba było znaleźć się pod ostrzałem spojrzeń. Nie sposóbbezustannie wtapiać się w tło.Kilka z moich zmartwień miało jednak większy sens.Po pierwsze, tren sukni ślubnej. Alice dała się przy nim ponieść fantazji, zapominając o stroniepraktycznej. Nie wierzyłam, że uda mi się zejść w wysokich obcasach po schodach w domuCullenów, nie potykając się o to cudo, ani o nic nim nie zahaczając. Powinnam była choć trochępoćwiczyć tę operację.Po drugie, zaproszeni goście.Rodzina Tanyi, klan z Parku Narodowego Denali na Alasce, miała przybyć na kilka godzinprzed jutrzejszą ceremonią. Spodziewałam się, że zrobi się gorąco, kiedy znajdą się w jednympokoju z gośćmi z rezerwatu Quileutów: ojcem Jacoba i Clearwatelami. Denalczycy nie przepadaliza wilkołakami. W rzeczy samej, siostra Tanyi, Irina, właśnie z ich powodu zdecydowała się wcalenie pojawić się na ślubie. Wciąż nie mogła wybaczyć członkom sfory, że zabili jej przyjacielaLaurenta (choć zrobili to na moment przed tym, jak miał zamiar zabić mnie). Ze względu napielęgnowaną przez nią urazę, Denalczycy odwrócili się od rodziny Edwarda w najczarniejszej
godzinie. Gdyby Cullenowie cudem nie zawarli przymierza z watahą, osamotnieni nie przeżylibyataku nowo narodzonych wampirów...Edward zarzekał się, że Denalczycy nie stanowią dla Quileutów żadnego zagrożenia. Tanyę ijej najbliższych – z wyjątkiem Iriny – dręczyły teraz potężne wyrzuty sumienia. Pakt z wilkołakamistanowił tylko cześć ceny, jaką byli gotowi zapłacić za swój karygodny postępek.Ich wizyta mogła doprowadzić do poważnych komplikacji, ale dla mnie oznaczała coś jeszcze.Był to bardzo błahy problem, ale jednak.Chodziło o moją niską samoocenę.Nigdy jeszcze nie widziałam Tanyi, ale byłam pewna, że nasze spotkanie nie będzieprzyjemnym doświadczeniem dla mojego ego. Dawno temu, być może jeszcze zanim się urodziłam,wampirzyca próbowała zainteresować Edwarda swoją osobą. Nie, nie miałam jej za złe tego, żestraciła dla niego głowę – było to dla mnie zrozumiałe. A Edward – choć to z kolei było dla mnieniepojęte – bez wątpienia preferował mnie. Ale Tanya z pewnością była oszałamiająco piękna iwiedziałam, że chcąc nie chcąc, zacznę się z nią porównywać.Nie miałam za bardzo ochoty jej zaprosić, ale Edward znał mój słaby punkt i żeby dopiąćswego, wywołał we mnie poczucie winy.– Jesteśmy jedynym substytutem ich prawdziwej rodziny, Bello. Minęło już wiele lat, ale wciążcierpią z powodu swojego sieroctwa.Więc zgodziłam się, a obawy zachowywałam odtąd dla siebie.Tanya miała teraz sporą rodzinę, niemal tak dużą jak Cullenowie. Było ich pięcioro, bo dotrzech sióstr dołączyli Carmen i Eleazar, którzy odnaleźli je w podobny sposób, jak Cullenów Alicei Jasper. Także tę piątkę łączyło wspólne pragnienie, by kierować się w życiu większymhumanitaryzmem niż zwykłe wampiry.Mimo dwojga nowych towarzyszy, Tanya, Kate i Irina czuły się nadal osamotnione. Nadal byływ żałobie. Bo przed wielu, wielu laty miały nie tylko siebie, ale i matkę.Doskonale rozumiałam, jak ogromna była to strata. Wystarczało, że próbowałam sobiewyobrazić rodzinę Cullenów bez jej twórcy, jej przywódcy i przewodnika – bez Carlisle’a, rzeczjasna. Próbowałam i wyobraźnia mnie zawodziła.Carlisle opowiedział mi historię rodziny Tanyi podczas jednego z tych długich wieczorów,jakie spędzałam w domu Cullenów, starając się nauczyć jak najwięcej o ich pobratymcach, aby jaknajlepiej przygotować się do życia, które wybrałam. Tragiczny koniec matki Tanyi ilustrowałzaledwie jedną z wielu zasad, jakie musiałam poznać przed dołączeniem do grona nieśmiertelnych.Tak właściwie to zasada była tylko jedna – jedna, ale przez swoją uniwersalność wpływająca nakażdy aspekt wampirzego życia. Brzmiała: „Dochowujcie tajemnicy”.Przestrzeganie jej pociągało za sobą setki określonych zachowań.Jeśli ktoś chciał mieszkać wśród ludzi, tak jak Cullenowie, musiał starać się niczym niewyróżniać i opuścić daną miejscowość, nim ktokolwiek zacznie podejrzewać, że jego sąsiad się niestarzeje. Można też było – poza porą posiłków – po prostu unikać ludzi, tak jak mieli to w zwyczajunieżyjący już nomadzi James i Victoria albo byli kompani Jaspera, Peter i Charlotte.Kontrolować należało nie tylko siebie, ale i młode, nieobliczalne wampiry, które się samemustworzyło. Jasper stał się w tym prawdziwym mistrzem, kiedy wędrował z Marią, ale z koleiVictoria poniosła na tym polu klęskę.
Pewnego rodzaju młodych wampirów nie dawało się jednak kontrolować i tworzenie ich byłoabsolutnie zakazane.To właśnie tego zakazu dotyczyła historia rodziny Tanyi. Nie wiem, jak miała na imię ichmatka – wyznał mi Carlisle na wstępie. Musiał doskonale pamiętać ból swojej przyjaciółki, bo jegozłote oczy, niemalże nieodbiegające kolorem od jego jasnych włosów, były pełne smutku. – Jeślitylko daje się tego uniknąć, nigdy jej tam głośno nie wspominają. Nigdy nawet o niej nie myślą,chyba że przypadkiem.– Kobieta, która stworzyła Tanyę, Kate i Irinę – która je, jak sądzę, kochała – żyła już na wielelat przed moim narodzeniem, w czasie, kiedy nasz świat zmagał się ze straszliwą plagą – z plagąnieśmiertelnych dzieci.– Co sobie myśleli nasi pobratymcy sprzed wieków, nadal nie pojmuję. Zamieniali w wampirymaleńkie dzieci – takie, które dopiero co nauczyły się chodzić.Kiedy wyobraziłam sobie to, co opisywał, zrobiło mi się niedobrze. Przełknęłam głośno ślinę.– Były bardzo piękne – wyjaśnił szybko Carlisle, widząc moją reakcję. – Tak urocze irozkoszne, jak to tylko możliwe. Wystarczyło raz spojrzeć na takie dziecko, aby mimowolnie jepokochać.– Niestety, nie sposób było je czegokolwiek nauczyć. Pozostawały na zawsze na takim stopniurozwoju, jaki osiągnęły przed przemianą. Gdy coś nie szło po ich myśli, te sepleniące słodkodwulatki z dołeczkami w policzkach, zamiast rzucać się na ziemię i wierzgać nogami, potrafiływymordować pół wioski. Gdy były głodne, po prostu atakowały i nie działały na nie wówczasżadne groźby. Ludzie je widywali, więc zaczęły krążyć o nich najróżniejsze historie, a strach przednimi szerzył się szybciej niż zaraza.– Matka Tanyi też stworzyła takie dziecko – ciągnął Carlisle. – Podobnie jak w pozostałychprzypadkach, nie rozumiem, co nią kierowało. – Wziął głęboki wdech, żeby się uspokoić. – I jakmożna się domyśleć, naraziła się tym samym na gniew Volturi.Wzdrygnęłam się, jak zwykle kiedy ktoś o nich wspominał, chociaż spodziewałam się, żeprędzej czy później będzie o nich mowa. Każde naruszenie prawa zasługiwało na karę, a ta niebyłaby skuteczna, gdyby nie miał jej kto wymierzyć. W świecie nieśmiertelnych samozwańczymisędziami, mającymi się za władców całej rasy, byli właśnie mieszkający we Włoszech Volturi. Naich czele stała licząca sobie tysiące lat trójka: Kajusz, Marek oraz Aro, któremu wystarczałodotknąć jakiejś osoby, aby poznać wszystkie myśli, jakie kiedykolwiek przemknęły jej przez głowę.Spotkałam ich tylko raz, a audiencja ta nie trwała długo, podejrzewałam jednak, że naprawdę to Arobył prawdziwym przywódcą.– Volturi – mówił dalej Carlisle – przyglądali się nieśmiertelnym dzieciom zarówno na miejscu,w Volterze, jak i w różnych zakątkach globu, i Kajusz doszedł do wniosku, że nie są one w staniestrzec należycie naszego sekretu. A zatem musiały zostać bez wyjątku zgładzone.– Jak już ci mówiłem, wyzwalały u swoich opiekunów niezwykle silne emocje. Nikt nie chciałwydać ich bez walki, a walczono do ostatniej kropli krwi. Rzezie te nie pochłonęły wprawdzie tyluofiar, co późniejsze wojny toczone na południu kontynentu, ale były fatalne w skutkach pod innymiwzględami. Rozpadały się rodziny o wielowiekowej historii, zamierały kontakty, ginęły staretradycje... Była to dla naszego świata ogromna strata. Praktykę tworzenia tego rodzaju wampirówcałkowicie wyrugowano. Nieśmiertelne dzieci stały się tabu, tematem zakazanym.
– Kiedy mieszkałem u Vołturi, miałem kontakt z dwójką z nich, doświadczyłem więc nawłasnej skórze tego, jak ogromny roztaczają wokół siebie urok. Aro badał je przez wiele lat pokatastrofie, jaką wywołały. Wiesz, że ma naturę badacza – miał nadzieję, że odkryje, jak jeujarzmiać. W końcu przyznał jednak rację Kajuszowi – tych złowrogich istot nie wolno byłotworzyć pod żadnym pozorem.Kiedy Carlisle powrócił do historii matki trzech sióstr, zdążyłam już zupełnie o niej zapomnieć.– To, co się stało z matką Tanyi, nie jest do końca jasne – uświadczył. – Wiadomo, że Volturipojmali najpierw ją i jej nielegalnie stworzonego podopiecznego, a dopiero później przyszli poTanyę, Kate i Irinę. Siostry nie miały o niczym pojęcia i to je właśnie uratowało. Nie ukarano ichrazem z matką, bo dotknąwszy je Aro potwierdził, że są niewinne.– Żadna z nich ani nigdy wcześniej nie widziała chłopca, ani nawet nie śniła o jego istnieniu, ażdo dnia, gdy stały się świadkami tego, jak płonie w ramionach ich matki. Mogę się tylko domyślać,że nie zdradziła im swojego sekretu właśnie dlatego, żeby uchronić je przed takim losem. Tylkoczemu w ogóle zmieniła chłopczyka w wampira? Kim był i ile dla niej znaczył, że tak wiele dlaniego zaryzykowała? Jej córki nigdy nie poznały odpowiedzi na te pytania. Mimo to, nie mogływątpić, że ich matka poniosła zasłużoną karę, i nie sądzę, żeby przez te wszystkie lata prawdziwiejej wybaczyły.– Aro był przekonany o ich niewinności, ale Kajusz i tak chciał je spalić – tylko za to, że byłyblisko związane z oskarżoną. Miały szczęście, że Aro był akurat w dobrym nastroju. Ułaskawionoje, jednak rany w ich sercach nigdy się do końca nie zagoiły i wszystkie trzy do dziś nad wyrazsumiennie przestrzegają naszych praw.Nie wiedzieć kiedy, wspomnienie tamtej opowieści przeszło w senny majak. Stojącą mi przedoczami twarz Carlisle’a zastąpiło nagle nagie szare pole, a moje nozdrza uderzył silny zapachpalonego kadzidła.Nie byłam tam sama.Widok stojących pośrodku pola złowrogich postaci w szarych pelerynach powinien był mnieprzerazić nie na żarty – mogli być to tylko Volturi, a ja, wbrew ich rozkazowi, byłam nadalczłowiekiem – wiedziałam jednak, jak to czasem bywa w snach, że jestem dla nich niewidzialna.Wokół mnie w nieregularnych odstępach płonęły ciemne stosy. Rozpoznawałam unoszącą sięw powietrzu słodkawą woń, więc unikałam ich wzrokiem. Nie miałam zamiaru przyglądać siętwarzom wampirów, na których przed chwilą dokonano egzekucji – po części z lęku, że niektóremogłabym rozpoznać.Choć żołnierze Volturi zazwyczaj porozumiewali się szeptem, byli teraz tak wzburzeni, że corusz któryś podnosił głos. Otaczali kręgiem kogoś lub coś i to pewnie o tym czymś tak zażarciedebatowali. Chciałam sprawdzić, co też do tego stopnia wyprowadzało ich z równowagi, podeszłamwięc bliżej i wślizgnęłam się ostrożnie pomiędzy dwójkę zakapturzonych strażników.Siedział na kopcu ziemi wysokości dorosłego człowieka. Rzeczywiście, był śliczny – takuroczy, jak to opisywał Carlisle. Miał może dwa latka, jasnobrązowe loczki i buźkę cherubinka oróżowiutkich ustach i pełnych policzkach. Trząsł się cały i zaciskał mocno powieki, jak gdyby zestrachu przed nadchodzącą śmiercią.Nagle poczułam nieodparte pragnienie, by uratować to biedne dziecko i to za wszelką cenę.Zagrożenie ze strony Volturi zupełnie przestało się dla mnie liczyć. Nie dbając już o to, czy zdadzą
sobie sprawę z mojej obecności czy nie, przepchnęłam się przez kordon i popędziłam ku chłopcu.I niemal natychmiast się zatrzymałam, bo zwróciłam wreszcie uwagę na to, na czym siedział.Nie był to kopiec z ziemi czy kamieni, lecz sterta ludzkich zwłok – bladych trupów, z którychwyssano całą krew. Było już za późno na odwrócenie wzroku od ich twarzy. Znałam je wszystkie.Angela, Ben, Jessica, Mike... A tuż pod chłopczykiem ciała mojego ojca i matki.Słodki malec otworzył powoli oczka. Błyszczały czystym szkarłatem.
3Wielki dzieńI ja otworzyłam oczy.Przez dobre kilkadziesiąt minut usiłowałam opanować drżenie i wyzwolić się na dobre spoddziałania snu. Kiedy tak czekałam, aż moje serce wreszcie zwolni, niebo za oknem zmieniło barwęnajpierw na szarą, a później na bladoróżową.Doszedłszy do siebie, na powrót w pełni świadoma, że znajduję się w swoim zabałaganionympokoju, odrobinę się zirytowałam. Czy naprawdę nie mogłam śnić o czymś przyjemniejszym w nocprzed swoim własnym ślubem? Dostałam za swoje – nie trzeba było sobie przypominać przedzaśnięciem takich okropnych historii.Skłonna otrząsnąć się z koszmaru, ubrałam się i zeszłam do kuchni, choć było jeszcze bardzowcześnie. Posprzątałam i tak już czyste pokoje, a kiedy wstał Charlie, zrobiłam mu naleśniki. Samabyłam za bardzo spięta, żeby cokolwiek w siebie wmusić – podrygując nerwowo na krześle,przyglądałam się ojcu, jak je.– O trzeciej masz podjechać po pana Webera – przypomniałam.– Bells, poza przywiezieniem pastora na ceremonię, nie mam dziś zupełnie nic do roboty. Niesądzę, żebym zapomniał o swoim jedynym obowiązku.Z okazji ślubu wziął cały dzień wolnego i musiało mu się już nudzić, bo od czasu do czasuzerkał ukradkiem na schowek pod schodami, gdzie trzymał swój sprzęt wędkarski.– To nie twój jedyny obowiązek. Masz jeszcze się przyzwoicie prezentować.Wbił wzrok w swoją miskę, mrucząc pod nosem coś o robieniu z człowieka pajaca.Ktoś zapukał energicznie do drzwi wejściowych.– Jeśli myślisz, że wpadłeś jak śliwka w kompot, to co ja mam powiedzieć? – spytałamskrzywiona, podnosząc się z miejsca. – Alice będzie się znęcać nade mną aż do wieczora.Charlie pokiwał w zamyśleniu głową, przyznając, że wycierpię więcej od niego.Mijając go, pocałowałam czubek jego głowy – zarumienił się i odchrząknął – i otworzyłamdrzwi swojej najlepszej przyjaciółce, a już niedługo i siostrze.Alice zrezygnowała z charakterystycznej dla siebie nastroszonej fryzurki na rzecz lśniących,starannie uformowanych loczków przypiętych do głowy wsuwkami. Poważna mina zaaferowanejbizneswoman śmiesznie kontrastowała z jej twarzyczką elfa.Nie zdążyłam się z nią nawet przywitać, bo bezceremonialnie wyciągnęła mnie z domu.– Cześć, Charlie! – zawołała na odchodnym przez ramię i zanim się obejrzałam, siedziałyśmyjuż w jej porsche.Dopiero tu mi się przyjrzała.– A niech to, spójrz tylko w lusterko na swoje oczy! – Zacmokała z dezaprobatą. – Coś tynajlepszego wyprawiała? Zarwałaś noc?– Prawie że.Posłała mi zagniewane spojrzenie.– Bello, mam tylko określoną liczbę godzin na to, żeby zrobić cię na bóstwo. Mogłaś się lepiejpostarać.– Nikt nie spodziewa się, że będę wyglądać jak gwiazda filmowa. Bardziej się boję, że zasnę w
środku ceremonii i przegapię moment, w którym będę miała powiedzieć „tak”, a wtedy Edwardwykorzysta sytuację i ucieknie, gdzie pieprz rośnie.Parsknęła śmiechem.– Jakby co, rzucę w ciebie swoim bukietem.– Dzięki.– Przynajmniej będziesz miała czas wyspać się jutro w samolocie. Uniosłam brew. Jutro,mówisz... Hm... Zamyśliłam się. Skoro planowaliśmy wyjechać jeszcze dziś wieczorem, a wedługAlice mieliśmy cały jutrzejszy dzień spędzić w samolocie, to... Cóż, w takim razie naszym celemnie było raczej Boise* [Boise – stolica Idaho, sąsiada stanu Waszyngton, w którym rozgrywa się akcja powieści’ miasto toma tylko nieco ponad sto tysięcy mieszkańców i jest dla Amerykanów synonimem prowincjonalnej dziury – przyp. tłum.] w stanieIdaho, Edward nie zdradził się do tej pory ani słowem, dokąd zabiera mnie w podróż poślubną. Nieprzejmowałam się tym zbytnio, dziwnie było tylko nie wiedzieć, gdzie się miało spędzić następnąnoc. Ale mniejsza o to – o wiele bardziej interesowało mnie, jak ją spędzę...Alice uzmysłowiła sobie, że o mało co byłaby się wygadała, i zmarszczyła czoło.– Już cię spakowałam – oznajmiła mi, żeby odwrócić moją uwagę.Podziałało.– Alice! Dlaczego nie mogłam sama się spakować?!– Musiałabyś poznać zbyt wiele szczegółów.– A ty nie miałabyś pretekstu do kolejnych zakupów, tak?– Za dziesięć krótkich godzin staniesz się moją siostrą... Najwyższy czas, żebyś zwalczyła wsobie tę awersję do nowych ubrań.Naburmuszyłam się i spojrzałam w jej stronę, dopiero kiedy byłyśmy już prawie pod domem.– Wrócił już? – spytałam.– Nie martw się, zjawi się, zanim zacznie grać muzyka. Ale i tak zobaczysz go dopiero przyołtarzu, niezależnie od tego, o której wróci! Wszystko robimy dzisiaj zgodnie z tradycją!– Też mi tradycyjny ślub! – prychnęłam.– Niech ci będzie – tradycyjny poza osobami panny młodej i pana młodego.– Przecież Edward i tak już wszystko podpatrzył!– O, nie! To dlatego tylko ja widziałam cię do tej pory w sukni ślubnej. Miałam się przy nim nabaczności i na pewno nic nie podejrzał.– Cóż – zmieniłam temat. Skręcałyśmy właśnie w boczną drogę prowadzącą do domuCullenów. – Widzę, że wykorzystałaś dekoracje z poprzedniej imprezy.Przez całe pięć kilometrów ciągnęły się rozwieszone na drzewach choinkowe światełka, tyle żeAlice dodała do nich kokardy z białej satyny.– Po co się miały zmarnować. Lepiej się nimi naciesz, bo dekoracji w środku domu niezobaczysz aż do ostatniej chwili.Wjechałyśmy do przestronnego garażu na północ od głównego budynku. Miejsce po wielkimjeepie Emmetta nadal świeciło pustkami.– A odkąd to pannie młodej nie wolno zobaczyć dekoracji? – zaprotestowałam.– Odkąd zgodziła się, żebym to ja zorganizowała jej ślub. Chcę, żebyś zobaczyła wszystko poraz pierwszy dopiero wtedy, kiedy przy dźwiękach muzyki będziesz schodzić po schodach.Zanim weszłyśmy do kuchni, zakryła mi oczy dłonią. We wnętrzu domu przepięknie pachniało.